poniedziałek, 10 maja 2010

Łazienki (niekrólewskie) i MacGyver

W czasie naszej podróży przyszło nam korzystać z wielu łazienek.
W większości hosteli są one przeraźliwie małe. Na powierzchni niewiele większej od jednego metra kwadratowego (1m x 1m i ciut) znajduje się umywalka, sedes, bidet oraz prysznic.
Prysznic najczęściej nie ma zasłonki więc podczas korzystania z niego zalewa się absolutnie wszystko łącznie z ręcznikiem i papierem toaletowym. W przedostatnim hostelu woda lała się po lustrze, szafce podumywalkowej, oknie i drzwiach.
W obecnym hostelu siedząc na kibelku nogi trzyma się pod prysznicem (tu akurat jest zasłonka).

Piotr mówi, że widział różne architektoniczne potworki ale ma nadzieję, że żadnej z tych łazienek nie projektował dyplomowany architekt.

Tak małego pomieszczenia jak opisane łazienki nie da się sfotografować dostępnymi nam obiektywami więc musicie nam uwierzyć na słowo.

Przy okazji łazienek muszę wspomnieć o zdolnościach Piotra i jego wielofunkcyjnym scyzoryku.
Otóż Piotr ma taki scyzoryk, przy którego pomocy naprawia wszystko co naprawy wymaga a znajdzie się akurat na jego drodze. I tak są to: spłuczki w toaletach, drzwi samochodowe, radia, plecaki wędrowców i wiele innych rzeczy. Przy okazji udziela też porad budowlanych :)
Wczoraj na twarzy Piotra ujrzałam blady strach - zaginął mu scyzoryk. Na szczęście szybko się odnalazł więc wszystko jest pod kontrolą :)

Kilka dni na północy

Z Tilcary wybraliśmy się jeszcze bardziej na północ - do Humahuaca.
To takie miejsce gdzie kobiety chodzą w kapeluszach :)
Przyjechaliśmy tam z poznanym w Tilcarze Hiszpanem Manolo (byliśmy razem na wyprawie z lamami).
Ponieważ Manolo wybierał się również do Salty, postanowiliśmy pojechać tam razem i wspólnie wynająć samochód aby objechać okolice Salty.








Salta przywitała nas nocnym deszczem.
Znaleźliśmy podły hostel i w 8-osobowym dormie dotrwaliśmy do rana.
Rano chłopcy wypożyczyli auto, które było niezwykłej klasy gruchotem (o czym przekonaliśmy się dopiero w trakcie podróży) - Piotr znienawidził VW już całkiem.

Pogoda nie dopisała. Dopiero późnym popołudniem wyszło słońce.
Pojechaliśmy do Cafayate - małego miasteczka słynącego z wina.
Droga do Cafayate prowadziła przez malownicze góry.




Kolejnego dnia raniutko wsiedliśmy do auta i wyruszyliśmy do Cachi.
Po drodze wstąpiliśmy do jednej z wielu winnic. Jednak degustacja wina o 9 rano to przesada, prawda? Poprzestaliśmy więc na tej jednej winnicy i pojechaliśmy dalej.



Droga była trudna bo szutrowa i z dużą ilością zakrętów.
Co ciekawe była to znana nam już Ruta 40 (cała ma ok. 5 tys. km).
Mijaliśmy senne wioski, stada kóz, owiec i krów. Spotkaliśmy też stado papug (nie wiem czy o ptakach można mówić, że przebywają w stadach :)). Pierwszy raz w życiu widziałam papugi latające na wolności.










Cachi to malutkie, bardzo ładne miasteczko z kościołem z kaktusa.
Ponieważ droga okazała się dłuższa i bardziej skomplikowana niż zakładaliśmy więc w Cachi spędziliśmy tylko godzinkę po czym wyruszyliśmy do Salty. Przejechaliśmy przez Park Narodowy Los Cordones - obszar porośnięty przez kaktusy.
Po drodze dopadła nas mgła, a może to były chmury...
W każdym razie widoczność była bardzo ograniczona i trochę się obawiałam czy za kolejnym zakrętem trafimy w drogę czy w przepaść.
Dojechaliśmy w całości i pożegnaliśmy się z Manolo, który ruszył w innym kierunku.