piątek, 9 kwietnia 2010

El Chalten

To malutkie, urocze miasteczko, w dodatku całkiem nowe.
25 lat temu jeszcze nie istniało. Teraz szybko się rozwija. Tak szybko, że miesiąc temu czytaliśmy na jakimś blogu, że nie ma tu nawet bankomatu. Teraz już jest :)
Miasteczko przyciąga podróżników i wędrowców, nazywają je stolicą trekkingu .

Wszystkie autobusy wjeżdżające do miasteczka zatrzymują się przed biurem Parku Narodowego, po czym pasażerowie zapraszani są na obowiązkową pogawędkę.
Każdy dostaje mapę parku ze szlakami a także instrukcje dotyczące zachowania się na szlakach.

W miasteczku jest dużo bezpańskich psów. Z pogawędki powitalnej dowiedzieliśmy się, że z owymi psami nie należy się zaprzyjaźniać gdyż zaprzyjaźnione psy lubią chodzić z ludźmi w góry a to może być niebezpieczne dla zwierząt górskich.

Jutro odjeżdża stąd ostatni autobus na północ. Później droga nr 40 jest zamknięta. Zamierzamy odjechać ostatnim rzutem.
Czy się uda, zobaczymy.







Posted by Picasa

Torres del Paine

Torres del Paine to park narodowy w Chile tuż przy granicy z Argentyną.
Słyszeliśmy o tym miejscu dużo dobrego więc postanowiliśmy się tam wybrać.
Pojechaliśmy niestety tylko na jeden dzień, busem z El Calafate.
Jeden dzień to zdecydowanie za mało na Torres del Paine bo to ogromny obszar.
Ogromny, dziki i z nieprzewidywalną pogodą, wciąż wieją tam silne wiatry, co chwila pada, czasem deszcz a czasem śnieg. My oczywiście mieliśmy piękną pogodę :)
Mnóstwo tam jezior w różnych kolorach, w jednym nawet zamoczyłam nogi.
Widzieliśmy stada gwanako (to te zwierzęta podobne do lam), kondory krążyły nad naszymi głowami.
Po raz kolejny przekonaliśmy się, że natura jest potężna. Wiał tak wielki wiatr, że z trudem utrzymywaliśmy się na nogach.
Ale pięknie było.

Jedyna uciążliwość to przekraczanie granicy argentyńsko-chilijskiej i chilijsko-argentyńskiej.
Za każdym razem trzeba wypełnić druki, odstać w kolejce i poczekać na stempel w paszporcie a potem jeszcze przejść kontrolę bagażu (przez granicę nie można przewozić żywności).
Do tej pory zdobyliśmy po 8 stempli w naszych paszportach (4 w czasie drogi z Ushuaia do El Calafate i 4 w związku z wizytą w Torres del Paine). Trochę się obawiamy czy nie zabraknie nam miejsca.









Perito Moreno

Wszyscy w Argentynie mówili nam, że trzeba jechać do El Calafate i to tylko po to, by zobaczyć lodowiec Perito Moreno.
To pierwszy lodowiec jaki widzieliśmy. I taki wieeelki. I niebieski!
Najpierw oglądaliśmy go z daleka - taka górka śniegu, nic wielkiego.
Następnie przepłynęliśmy łodzią obok niego. Wow, był wielki! To kilkudziesięciometrowe ściany lodu.
Na koniec oglądaliśmy go z tarasów widokowych (których notabene były kilometry).
To było najbardziej niesamowite.
Co jakiś czas z lodowca dobywały się odgłosy brzmiące jak coś pomiędzy pękaniem a wybuchem, po czym odrywały się ogromne kawały lodu i z wielkim chlupotem lądowały w wodzie.
To powodowało euforię u widzów i szelest migawek aparatów fotograficznych.
Potem była wielka fala, która zalewała skały. Niesamowite!
Wszyscy obserwujący czekali na kolejną "akcję" z aparatami wycelowanymi w lodowiec.

Spotkaliśmy tam dwóch Argentyńczyków. Przyjechali z gitarą i winem. Jeden grał na gitarze i śpiewał ciągle tą samą piosenkę (ale był naprawdę dobry - zrobi karierę :)), a drugi go nagrywał... komórką (on ma mniejsze szansę na karierę).








Posted by Picasa